niedziela, 14 listopada 2010

Od "Lubię to!" do "kupię to!" - cz. 2: Jak zmienić „lajki” na złotówki

W poprzednim poście rozpocząłem cykl trzech tekstów o sprzedaży na Facebook.com. Dziś przyszedł czas na drugi tekst.


2. Jak zmienić „lajki” na złotówki


Przykład sklepu działającego
na Facebook.com


Dobry sklep powinien działać na Facebook'u. To nie może być katalog z ofertą, który przekierowuje klienta do sklepu internetowego w innym miejscu sieci. Taki przekierowany klient ma prawo poczuć się zdziwiony przenosinami w inne miejsce w sieci, a nawet niemile zaskoczony i zaniepokojony. Nikt nie lubi być nagle wyrwanym z dobrze znanego otoczenia, przyjaznego designu, w zupełnie inny świat. Dlatego nie można klientom serwować takiego szoku i umożliwić pełną realizacje zamówienia, od zainteresowania, po wyszukanie, wybranie, dodanie do koszyka, zamówienie i opłacenie. Dobry sklep na Facebook prowadzi klienta szybką ścieżką od „lubię to!” do „kupię to!”.

System sklepu na Facebooku powinien wykorzystywać jego wszystkie opcje społecznościowe. Przy każdym towarze powinien być przycisk „Lubię to”. Niesamowicie ważne jest wykorzystywanie opcji „Udostępnij” (share it). Mamy wtedy szanse, że towar ze sklepu, wraz z odpowiednim komentarzem (np. „marzę o tym na urodziny”) znajdzie się na tablicy klienta i w świadomości wszystkich jego znajomych. Nie zapomnijmy o komentowaniu towarów. Komentarze naszych klientów również są widoczne na ich tablicach. Warto wykorzystać też moduł prywatnych wiadomości, dzięki którym użytkownicy mogą komunikować się bezpośrednio.

Informacje o sklepie internetowym i jego towarach muszą każdym możliwym kanałem trafiać do znajomych naszych klientów. Potem do znajomych tych znajomych i tak dalej. Podstawą do sukcesu w social media jest jak najszybsze i jak najszersze rozpowszechnianie informacji.

Aby móc korzystać z dobrodziejstw Facebooka potrzebny jest system sklepowy, który te wszystkie zadania obsłuży. Takie oprogramowanie nie może być drogie, bo jak każda inwestycja musi być rentowna. Sprzedaż na Facebook musi być biznesem. Jeżeli rozliczamy konwersję z kampanii reklamowych, staramy się wycenić fanów, to dokładnie to samo powinniśmy zrobić z systemem do sprzedaży na Facebooku. Przykładowo sklep na Facebook w IAI-Shop.com kosztuje 249 złotych za instalację i 25 złotych miesięcznie.

Ważne jest, żeby dobry system sprzedaży na Facebook pozwalał prowadzić marketing nieco inny niż w tradycyjnym sklepie internetowym. O tym szerzej napiszę w trzeciej części cyklu.

sobota, 23 października 2010

Od "lubię to!" do "kupię to!" - cz. 1

Artykuł ukazał się oryginalnie w październikowym numerze Marketingu w Praktyce. Jednak temat jest tak gorący, że w częściach będą go wrzucał na blog. Teraz cześć pierwsza z trzech planowanych. Miłej lektury.

Kolejny miesiąc przynosi kolejne rekordy serwisu Facebook.com. Wiemy już doskonale o 500 000 milionach użytkowników na Świecie, w tym 6,5 miliona w Polsce. Wiemy, że użytkownicy są aktywni i wiemy, że jeżeli chcemy zaistnieć w świadomości klientów musimy mieć dużo fanów. Mało jednak wiemy jak na nich zarobić.

6,5 miliona użytkowników to bardzo duży rynek. To zwykle ludzie dobrze sytuowani, którzy są świadomi internetu, lubią dzielić się swoimi odczuciami i aktywnie korzystają z sieci. Dla porównania Grupa Allegro ma w sumie 10,5 miliona użytkowników, którzy cały czas dokonują jakiś transakcji. Jednak ich zasięg już się nie zwiększa. Facebook ma tylko 30% mniejszy zasięg i jego popularność ciągle rośnie. Czas zacząć na tym realnie zarabiać, bo samych like'ów i fanów jeszcze nie możemy wpisać w bilansie jako aktywa firmy.

- Przykłady zachodnie pokazują że obecność w społecznościach internetowych może przynosić znaczące efekty. Warto wspomnieć chociażby sukces firmy Dell, która na Twitterze zarobiła już przeszło $3 mln. Wszystko dzięki dedykowanej ofercie i promocyjnej cenie dla ponad 1,5mln osób śledzących ich na Twitterze. - komentuje Marcin Chirowski, z ifoxo.pl - Wracając jednak do Facebooka. Jednym z prekursorów nowego trendu w monetyzacji popularności Facebooka był sklep internetowy 1800flowers.com ze Stanów Zjednoczonych. Właściciele sklepu nie poprzestali jednak na stworzeniu sklepu. Dzisiaj dla ponad 45 tysięcy fanów sklep oferuje: kupony promocyjne, codzienne zniżki na wybrane produkty, tematy powiązane z kwiatami i aktywny sklep gdzie można zamówić kwiaty bezpośrednio z poziomu Facebooka. Sprzedaż odbywa się przy pomocy mini sklepu, którego funkcje przypominają te znane ze sklepów internetowych. Jedyna różnica to dokładna integracja ze środowiskiem Facebooka. Coraz liczniejsze przykłady wskazują że aktywna obecność i zaangażowanie społeczność w życie firmy zdecydowanie zwiększają pozytywną świadomość marki.

  1. Ile fan jest wart?
Na temat samego zdobycia popularności na Facebook.com napisano już wiele. Oczywiste jest, że trzeba być aktywnym i pamiętać o dialogu z klientem. Czasy monologu już dawno minęły. Obecnie mamy trendsetterów, osobników alfa i prosumentów. Każdy kto chce zarabiać na serwisach społecznościowych musi się liczyć z głosem klientów, co więcej o ich głos musi zabiegać, a czasem wynagradzać.

Od samego początku Web 2.0 każdy rozsądny przedsiębiorca wie, że zdobycie przychylnych opinii niezależnych internautów jest na wagę złota. Jednak największym problemem było zawsze spieniężenie tego zainteresowania. Realne pokazanie, że dobre opinie o firmie lub produkcie przekładają się na zakupy i przychody.

Facebook wyznaczył nowy standard w komunikacji. Zebrał aktywnych użytkowników, trendsetterów i prosumentów w jedno miejsce i dał im narzędzia do szybkiego komunikowania znajomym co jest fajne a co szczerze odradzają. Krok za tą grupą podążyli marketerzy i firmy, którzy wiedzą, że trzeba być blisko klientów. Budowanie fanpage'y, zbieranie like'ów i komentarzy jest dziś czymś normalnym. Ale ile złotych warty jest like? Czy jeżeli po kampanii mamy sto nowych fanów, to ich zakupy zrównoważą koszty reklamy?

Na szczęście jest możliwość prowadzenia sprzedaży na Facebook. I nie chodzi tu o zwykłe linki do oferty sklepu internetowego, tylko pełnowartościowy sklep internetowy, który pozwala robić zakupy nie opuszczając fanpage firmy i oczywiście samego Facebook.

W drugiej części odpowiedź na  pytanie jak zmienić „lajki” na złotówki.

niedziela, 26 września 2010

Nie ma tematów nie do ruszenia w e-commerce

Ostatnio, po dwóch artykułach w mediach kompletnie nie łączących się z e-commerce ani e-handlem pokazaliśmy jak funkcjonalne może być IAI-Shop.com. Moje teksty o zastosowaniu internetu ukazały się w magazynie Cukiernictwo i Piekrarnictwo oraz Magazynie Przemysłu Miejskiego. Kiedy się tym pochwaliłem na Facebooku, mój znajomy rzucił komentarzem "e-commerce dla rolników - to jest przyszłość". Owszem jest. Podejmuję wyzwanie i pokażę, że rolnicy indywidualni też mogą zarabiać na internecie.

I naprawdę nie będę pisał o skrzykiwaniu się przez Facebook, aby organizować Flash-moby na drogach ubierając krawaty we wzór szlabanu.

Mój tekst, Miej głowę do interentu, był nawet tematem z okładki



Zaczynam od badania konkurencji. Więc wpisuję kolejne frazy rolnictwo, e-handel, e-commerce, internet do wujka Google i nic, oprócz jakiś dziwnie zindeksowanych ogłoszeń o pracę. Nagle eureka, mój wspólnik i przyjaciel Paweł Fornalski coś napisał o ecommerce i rolnictwie... Czyżby jednak był pierwszy?


Ale, nie Paweł po prostu pisał na swoim blogu o e-commerce o tym, jakie miał przeboje przy przekształcaniu działki z rolnej na budowlaną. Czyli jednak mam szansę być pierwszy, który pokaże jak łatwo, tanio i szybko mogą zarabiać rolnicy indywidualni na e-commerce.

Po pierwsze, wykluczenie internetowe jest coraz mniejsze. I lepiej, żeby dotacje na rozwój wsi szły na kolejne łącza internetowe niż na kolejne hektary leżące odłogiem. Co więcej Neostrada lub każdy inny dostęp  do internetu jest już miesięcznie w cenie jednej - dwóch flaszek. Poza tym, czy ktoś widział polską wieś bez komórki i anteny satelitarnej? Więc śmiało możemy stwierdzić, że bariera technologiczna wejścia do sieci już nie istnieje.

Po drugie zachęcanie rolników i mieszkańców wsi do wykorzystania internetu w handlu przyczyni się do poprawy bezpieczeństwa na drogach. Wiesz co to znaczy, jeżeli jadąc nad polskie morze twoja szyba zrobiła się żólto-fiolotowa? Wjechałeś w jagodziarza-miodorza handlującego na poboczu. Jeżeli do promocji swoich zbiorów (runo leśne, warzywa, owoce, miód) te osoby przestaną wykorzystywać pobocze drogi a zajmą się tym sieci (od Facebooka po własne strony internetowe) będzie bezpieczniej. Myślicie, że to nie możliwe?

Zaznaczenie takiego gospodarstwa na Google Maps też będzie bardzo przydatne. Można sprawdzić gdzie kupić ekologiczną i zdrową żywność w drodze, którą przemierzamy. W tej chwili handlarze przydrogowi łapią tylko przypadkowych ludzi. Przecież można mieć stałych klientów, promować adres gospodarstwa, ściągać tam klientów którzy przejeżdżają drogą czasem na wczasy, a często do domów lub pracy albo weekendowych działek. Będą miały kontakt ze swoimi klientami i mogły informować, że właśnie obrodziły truskawki.

Co więcej ściągnięcie klienta do gospodastwa przy drodze, a nie do pseudo straganu to szansa na up- i crossselling. A więc rozwinięcie biznesu. W czasie rosnącej mody na slowfood, jedzenie bez konserwantów daje to naprawdę szansę, przy minimalnych nakładach, na dodatkowe źródło dochodu. Każde gospodarstwo może mieć cześć eko i "przemysłowa". Dochodzimy więc do dywersyfikacji produkcji i przychodów. Część rzeczy do skupu, część do klientów indywidualnych, którzy wydadzą więcej za zdecydowanie wyższą jakość niż to co kupujemy w marketach.

Na usługach geolokalizacyjnych Google i FB skorzysta także w naturalny sposób agroturystyka. Własny profil zwykłego rolnika, który oferuje świetne jedzenie, promuje zdrową, naturalną żywność, zbiera fanów, którzy promują go u swoich znajomych? Brzmi jak mrzonki? Niekoniecznie. Nie takie "kariery" były robione w sieci.

Jednak internet ma też zastosowanie do "twardego" biznesu. Zawsze rozwalały mnie zdjęcia  rolników, którzy po kampanii cukrowej albo żniwach delikatnie mówiąc wkurzeni stawali w swoich Ursusach pod skupami rolnymi w wielodniowych kolejkach. Czy nie można tego zrobić kontraktacją przez Internet? Każdy wie kiedy i ile towaru ma przywieść. Każdy na tym zarabia. Skup wie ile będzie miał towaru, jak dostawy będą rozłożone w czasie, więc rozplanuje siły robocze. Rolnik wie ile i za ile sprzeda i kiedy ma go dostarczyć.

Zakupy grupowe. Ostatnio hit internetu. Do wykorzystania na wsi? Jasne. Dlaczego grupowo, obniżając ceny dostaw i samego towaru nie zamawiać dla całej wsi np. nawozów? Taniej, szybciej i efektywniej. I tak każdy je kupuje.

Jasne, ten tekst to małą zabawa intelektualna. W stylu, jak jesteś taki mądry to pokaż, że się da... Celowo napisałem tylko o wykorzystaniu praktycznie darmowych metod. Do wielu rzeczy wystarczy nawet tylko Facebook i darmowe konto w Google. Co jest ważne dla wszystkich inwestujących w przyszłość? To co od wielu lat powtarzamy wszystkim, to jedno z haseł IAI: liczy się internet w handlu, a nie handel w internecie. Zmień paradygmat myślenia, a pomysły same się nasuną. Internet jest narzędziem do poprawienia i przyspieszenia handlu, a nie magicznym miejscem gdzie się sprzedaje.

To samo można zrobić w każdej branży: rolnictwie, hutnictwie, górnictwie, stoczniach, restauracjach... Zmieniajmy paradygmat i realizujmy nowe rzeczy. Myśleć do przodu trzeba, i to abstrakcyjnie, bo to wspomaga rozwój. Jednak nie chodzi tak na prawdę o to, żeby tylko wymyślać coraz to nowe sposoby działania, tylko działać, bo to każe myśleć po nowemu.

I tak na prawdę to na wsparcie nowych działań, w nowatorski sposób powinno iść wsparcie państwa dla wsi.


wtorek, 21 września 2010

Balcerowicz też udowadnia, że mniej znaczy lepiej

To niesamowicie miłe uczucie kiedy orientujesz się, że ktoś się z tobą zgadza. Szczególnie, jeżeli jest to uznany autorytet i dowiadujesz się o tym z gazety. Tak dziś rano przywitało mnie PKP, gdzie znalazłem dzisiejszą Rzeczpospolitą, a w niej tekst prof. Balcerowicza.


Kilka tygodni temu pisałem o tym jak mniej państwa oznacza lepszą sytuację dla gospodarki. W tym celu przerobiłem sobie nawet w niedzielne przedpołudnie powtórkę z makroekonomii. Dziś, w tekście "Kryzys finansowy czy kryzys myślenia", facet, który raczej nie potrzebuje powtórek z makroekonomii, pisze dokładnie o tym samym, podając praktyczne przykłady z historii. Życie jest za krótkie, żeby się uczyć na własnych błędach, więc lepiej uczyć się na historii.

Co mówi Balcerowicz? Kryzysy są w kapitalizmie, ale bzdurą jest mówienie o kryzysie kapitalizmu. Kryzysy pojawiają się i odchodzą, a najwięcej szkody czynią nieudolne rządy polityków, próbujące na siłę ratować gospodarkę. Jak? Oczywiście wydając więcej.

Pozwólcie, że zacytuję: "Kryzysy fiskalne wywołane są zwykle przez długotrwałą ekspansję wydatków budżetowych, najczęściej socjalnych, co prowadzi do narastania długu publicznego, który – często raptownie – przekracza pewne granice bezpieczeństwa. Węgry i Grecja są przykładami takich państw. Szybki wzrost długu publicznego jest również efektem ubocznym kryzysu finansowego oraz polityki antykryzysowej, która zmierza do łagodzenia recesji (ostatnio szczególnie w USA).


Narastanie relacji wydatki budżetu/PKB nie tylko grozi kryzysem fiskalnym. Dodatkowo – szczególnie wtedy, gdy rosną wydatki socjalne – działa systematyczny hamulec rozwoju. Takie wydatki często ograniczają podaż pracy oraz (wraz z deficytem budżetu) ograniczają skalę krajowych oszczędności, co z kolei redukuje inwestycje i wytwarza popyt na kapitał zagraniczny. Ten ostatni, zwłaszcza jeżeli ma postać kredytów i występuje w relatywnie dużych dawkach, bywa dodatkowym źródłem niestabilności gospodarki (przypływy/odpływy).
Ponadto duże i rosnące wydatki budżetu wymagają odpowiednio wysokich podatków, co z różną siłą – zależną od rodzaju podatku – hamuje wzrost gospodarki. Systematyczne hamowanie wzrostu przez duże obciążenie gospodarki wydatkami, długiem publicznym i podatkami jest w Polsce – mimo ogromnej literatury ekonomicznej na ten temat – słabo dostrzegane. A tymczasem jest to prawdopodobnie główny powód, dlaczego nasza gospodarka nie może być tygrysem gospodarczym."

I to by było generalnie na tyle w tym temacie. Najpierw politycy mieszają, potem próbują to naprawiać, a w efekcie, zamiast szybkiego wyjścia z kryzysu, lądujemy w długim, mozolnym, przeregulowanym, przepłaconym i beznadziejmym procesie wyciągania się z bagna.

No to przynajmniej teraz wiem, że nie tylko ja tak myślę :)

niedziela, 5 września 2010

Punkty kontaktowe - sukces Ministertwa Gospodarki na miarę XXIw!

Śledziłem sobie doniesienia prasowe w ubiegłym tygodniu, aż tu nagle trafiłem na informację z bardzo obiecującym leadem i tytułem: Punkty kontaktowe na temat usług i handlu elektronicznego rozpoczną działalność. W październiku zaczną działać dwa punkty kontaktowe: jeden dla administracji, a drugi dla firm świadczących usługi drogą elektroniczną. Ale co to są te punkty kontaktowe?

Dziś rano w ramach rozrywek intelektualnych przy niedzielnym śniadaniu zgłębiłem temat. I wychodzi z tego niezła zabawa i megasukces Ministra Gospodarki, który jako kandydat na prezydenta chciał rozdawać wszystkim uczniom iPady a teraz zrobił stronę interenetową, na której będzie link do poczty elektronicznej i uwaga, uwaga - będą odpowiadali na pytania, które się tam prześle. Rewelacja!

No więc na stronie Gazety Prawnej czytamy, że:

Minister Gospodarki podpisał już rozporządzenie w sprawie utworzenia punktu kontaktowego dla administracji oraz punktu kontaktowego dla usługodawców i usługobiorców. Oba będą funkcjonowały jako strony internetowe.

Zwróćmy uwagę na słowo "już" użyte w tym artykule. Zdecydowanie skłaniałbym się do słowa dopiero ewentualnie wreszcie. Czyli co, po 5 latach w UE, w sumie kilkunastu latach przygotowywania się do członkostwa mamy już stronę gdzie będą informacje o zasadach prowadzenia usług i reklamacji w krajach Unii? I to jeszcze dobry rząd raczył nas zinformatyzować i zrobi  to w formie strony internetowej? Tempo godne mistrzów.

Ale to "już" ma jeszcze jedno dno. Otóż postanowiłem sprawdzić co to właściwie są te punkty kontaktowe i czy to nie przyda mi się do czegoś przy prowadzeniu ekspansji zagranicznej  IAI S.A. i wszedłem na stronę internetową Ministerswa Gospodarki, a tam przeczytałem, że:

Korzystne dla przedsiębiorców rozwiązania zawiera ustawa o świadczeniu usług na terenie Polski. Projekt nowego prawa przygotowany przez MG został przyjęty przez rząd 8 grudnia br (2009 - przyp. s.m.). 

i dalej: 

Przyjęta ustawa przewiduje również utworzenie tzw. pojedynczych punktów kontaktowych, które będą pełnić funkcje ewidencyjne i informacyjne. Dzięki nim przedsiębiorcy będą mogli załatwić wszystkie formalności w jednym miejscu. Punkty kontaktowe zwiększą także dostęp do informacji na temat wymogów, które trzeba spełnić, by świadczyć usługi.
Ustawa wprowadzająca przepisy unijnej dyrektywy usługowej zacznie obowiązywać na początku 2010 roku.

I co? Wszystko przygotowane 8 grudnia 2009 a teraz mamy komunikat, że Minister już podpisał rozporządzenie, że strony ruszą.  A co będzie na tych stronach? Otóż rozbawiło mnie do łez kilka stwierdzeń:

  • Za GP: Punkty kontaktowe umożliwią nieograniczony dostęp do publikowanych na stronie internetowej informacji na temat usług i handlu elektronicznego, bez względu na miejsce zamieszkania osoby korzystającej z portalu. - czyli sukcesem jest to, że będę mógł skorzystać ze strony internetowej bez względu na to czy jestem w Warszawie czy w Szczecinie? To tak nie działa Internet w wersji podstawowej?
  • skrzynkę poczty elektronicznej – odpowiedzi na pytania będą w języku polskim i angielskim. - będą odpowiadać na maile? No w 2010 roku to naprawdę potężny sukces.
  • W Polsce został przyjęty niemiecki i belgijski wariant implementacji dyrektywy, który polega na utworzeniu dwóch rodzajów punktów kontaktowych: osobnego dla administracji i osobnego dla usługobiorców i usługodawców. - czyli to unijne biurokratyczne cudo nie zostało tak ściśle dopracowane, że pozwala na dowolną interpretację, że mamy aż dwa warianty i nasi urzędnicy zaszaleli i postawili wszystko na warianty niemiecki i belgijski - stworzymy dwie strony internetowe, zamiast jednej. To zmienia moje życie. 

Po co to piszę? Ostatnio opisałem jak kosztowna, wszędzie się wpychająca administracja wypiera dobre inwestycje z kraju i mamy tu przykład takiego działania. Jasne, taka strona internetowa jest potrzebna i fajnie że powstanie, ale zobaczmy co i za ile oni nam oferują. Za późno, za topornie, bez polotu i widać że bez znajomości świata dookoła wydadzą nasze pieniądze na potworka (w sumie dwa), które będą straszyć w internecie.

Czy na prawdę do każdej standardowej procedury administracji, która w żadnej firmie nie byłaby niczym specjalnym, potrzebujemy takiego przypierdu, dyrektyw, interpretacji prawników, żeby na końcu powstałą strona z poradami i linkiem do maila?

sobota, 21 sierpnia 2010

Mniej znaczy lepiej - czyli czemu zamiast liczyć na oszustów, ograniczyć administrację

W kasie państwa brakuje kasy i musi ją czymś uzupełnić. Sprzedaje więc majątek, bierze kredyty i podnosi podatki. Nie tylko VAT, bo zamrożenie progów w PIT również jest podniesieniem podatków. Z drugiej strony ciągle są głosy, że bez cięć wydatków nie będzie lepiej. Ale dlaczego ciąć wydatki? Czy ktoś na razie to realnie wytłumaczył czy powtarzamy frazesy za "specjalistami". A więc dziś krótko i praktycznie o makroekonomii.


Nawiązując do wpisu o tym, że złodzieje, alfonsi, oszuści uratują nasz dług publiczny, bo zmienimy sposób liczenia PKB i Pawła wpisu o tym jak to, na pewno PKB w Polsce nie uratują zapracowani urzędnicy dajmy realny dowód na to, co wszyscy czujemy na nosa. Pokażę, jak prawidłowości ekonomiczne potwierdzają zdrowy rozsądek. Drogi czytelniku nie bój się - nie będzie wzorów, trudnych słów ani demagogii.

Gospodarka to jeden wielki zbiór naczyń powiązanych. Zmiana w jednym naczyniu wywołuje zmiany we wszystkich innych tylko z różnym stopniem. Te zmiany pociągają za sobą następne i tak w kółko. Co więcej zmiany zachodzą tak szybko, że niektórych efektów nie możemy zobaczyć, bo już będą "przykryte" przez inne zmiany gdzieś w zupełnie innym sektorze. Są więc wie możliwości: stwierdzamy, że wpływ ekonomistów na gospodarkę jest taki jak meteorologów na pogodę, którą zapowiadają i dajemy sobie spokój ze wszystkimi prognozami. Albo stawiamy prognoz na potęgę, do każdej prognozy dajemy receptę i aplikujemy środki wierząc że coś wyjdzie. W przypadku polityków i urzędników opcja numer jeden odpada, bo nie mieli by za co żyć. Zostaje opcja numer dwa, która pokrywa się z ich żywotnym interesem.

Żywotnym interesem administracji jest ciągłe udowadnianie sensu swojego istnienia i zajmowanie nowych obszarów. Dlatego tak wolno tam idzie komputeryzacja, dlatego restrukturyzacja jest słowem zakazanym. Każdy intuicyjnie czuje, że muszą być przepisy, których będzie pilnował, pieniądze które będzie wydawał, że muszą być papiery które będzie przekładał. Bo inaczej czeka go zwolnienie. Więc trzeba robić wszystko, żeby zajęć nie ubyło. A kto płaci na administrację? No ja, Ty, on, ona i nasze dzieci i wnuki przez dług publiczny też. To taki grzech pierworodny w świecie ekonomicznym - rodzisz się z długiem.

Administracja opłacana jest z wydatków państwa. Ona też opiniuje projekty unijne i inwestycje opłacane z budżetu. Fajnie? Nie bardzo. Dochodzimy do znanego od lat w makroekonomii efektu wypychania. On spędza sens z powiek wszystkim socjalistom, instytucjonalistom i tym, którzy wierzą w siłę wszechobecnego państwa. I dobrze im o tym przypominać, bo jak się nie wyśpią to będą zbyt zmęczeni żeby głosić te swoje głupoty.

Wikipedia dobrze to tłumaczy: "Efekt wypychania pojawia się, gdy powodem początkowej zmiany wielkości produkcji jest wzrost wydatków państwa. Dochodzi wtedy do wzrostu popytu na pieniądz oraz wzrostu stopy procentowej, a tym samym do ograniczenia popytu inwestycyjnego i konsumpcyjnego sektora prywatnego. Wypieranie to inaczej zastąpienie inwestycji prywatnych wydatkami państwa.


Czyli im więcej państwo wydaje tym mniej produkuje. Jak to działa? Jak zwykle mamy sekwencję zdarzeń. Do gospodarki płyną szerokim strumieniem pieniądze państwowe z deficytu. Więc rośnie produkcja, bo jest więcej zamówień. Efekt krótkotrwały wydaje się zamierzony, ale za chwilę rośnie inflacja i stopy procentowe. Rosną też koszty obsługi długu co powoduje wzrost stóp procentowych i podatków a w efekcie wycofanie pieniędzy z sektora prywatnego i spadek konsumpcji i inwestycji. A to już prosta droga do  Grecji i to nie na wczasy.


Dobra, ale to może być tylko taka hipoteza, jakich wiele w ekonomii. Może, ale czy poznajecie ten kształt:


 albo o ten?


To tak zwana krzywa Rahna, która obok krzywej Laffera powinna wisieć po lewicy i prawicy Orła Białego w każdym gabinecie i urzędzie państwowym. Jak widzimy wzrost udziału wydatków publicznych w stosunku do PKB powoduje załamanie wzrostu gospodarczego. Czyli im państwo więcej wydaje, bez względu na to czy to będzie pensja pani Zosi w urzędzie gminy czy utrzymanie ośrodka w Juracie albo budowa A2 to i tak ogólnie tempo wzrostu PKB spada. Dlaczego? Bo mamy efekt wypychania i prawo Okuna.

Po efekcie wypychania rośnie bezrobocie, bezrobotnych trzeba utrzymać wyżywić, przywrócić do pracy, wydać miliony na szkolenia (znów wydatek państwa), a wszystkim tym oczywiście zajmie się administracja. Większe bezrobocie i wydatki publiczne to murowany spadek PKB. Czujemy to na nosa, a ekonomiści nazywają to prawem Okuna.

Ponieważ podręcznikowe definicje są niezrozumiałe dla nikogo posłużmy się logiką. W każdej gospodarce jest coś takiego jak bezrobocie naturalne. To jakieś 2 - 3% ludzi, którzy po prostu nie chcą pracować. Dzieci milionerów, żony (coraz częściej mężowie) zajmującye się domem, kloszardzi. I to jest ok. Jest jednak bezrobocie, które pojawia się kiedy w gospodarce nie jest dobrze. Tylko, że każda gospodarka reaguje inaczej. Czasem wystarczy 1 punkt procentowy PKB żeby ożywienie było widoczne, czasem nie wystarczy nawet 5. W Polsce przyjmuje się jako granicę wzrost PKB 3%. To oznacza, że jeżeli PKB rośnie wolniej, to w sumie nic się nie zmienia, nie rośnie zatrudnienie, nie bogacimy się. Dopiero w okolicach 5% wzrost jest odczuwalny dla wszystkich. Efekt: jeżeli bezrobocie rośnie o 1 punkt procentowy powyżej naturalnego, to PKB spada nawet o 2-3%.

Logiczny ciąg wypadków: efekt wypychania powoduje spadek produkcji, a przez wpompowywanie coraz więcej pieniędzy w spowalniającą gospodarkę państwo spowalnia ją jeszcze bardziej. Spowolnienie i efekt wypychania powodują wzrost bezrobocia. To powoduje wzrost wydatków państwa na utrzymanie ludzi przy życiu lub dofinansowanie upadających firm. To zwiększa ponownie udział wydatków państwa w PKB. Spirala śmierci.

Jest tylko jedna droga do rozwiązania tego problemu. Poważnie: administracja jest rakiem, pasożytem, który żyje na gospodarce i trzeba go wyciąć. Oczywiście jest jeszcze jeden sposób pozbycia się pasożyta i jest to śmierć żywiciela. Ale to trochę szkodliwe dla żywiciela. Niestety wybory są co cztery lata i nikt tego głośno nie powie. A szkoda, bo w Wielkiej Brytanii mają jaja żeby to zrobić.

środa, 4 sierpnia 2010

Złodzieje, alfonsi i dilerzy uratują polski dług publiczny

A właśnie wracałem z Pawłem z obiadu, kiedy uraczył mnie tą dobrą nowiną, że jesteśmy uratowani, bo dzięki złodziejom, dilerom, stręczycielom i oszustom podatkowym będziemy my, dzielnie pracujący i płacący podatki obywatele, jeszcze trochę się zadłużyć. Rewelacja! Tego nam było trzeba - więcej długu, pod zastaw brudnych pieniędzy.

Paweł na swoim blogu ostatnio pisał o sytuacji w firmie Polska S.A. Ponieważ my Polacy jesteśmy znani i cenieni za tymczasowe, genialne i wiecznie trwałe rozwiązaine, armia urzędasów z GUS postawiła sobie nowy cel: zaliczymy szarą strefę do PKB.  Po co? Żeby móc się bardziej zadłużyć. I co więcej, są z tego rozwiązania dumni, bladzi i mówią, że w UE też tak jest. Brawo!


Jak to działa? Otóż szara strefa to kilka procent PKB więcej. Zaraz grozi nam ustawowa granica 55% długu publicznego do PKB w danym roku a potem konstytucyjna 60%. PKB rośnie jak rośnie, czyli jakieś 3% rocznie. A gdyby się tak dało to przyspieszyć o dalsze 3% kosztem szarej strefy, to wtedy spadnie stosunek zadłużenia i będzie można jeszcze wyemitować kilka obligacji lub może jakiś kredycik machnąć.

Jak to wygląda na ludzki rozum? Wyobraźmy sobie małżeństwo, które idzie do banku po nowy kredyt, nawet nie mieszkaniowy, bo to jest inwestycja, a tu mamy do czynienia ze zwykła konsumpcją. Przejadanie państwowych pieniędzy w przywilejach i niedrożnej administracji. Więc mamy w tym banku dialog:

Małżeństwo: Eeeee, kasa nam się kończy, kredyt byśmy chcieli.
Bank: Sory, macie dochody oficjalne dosyć niskie, przekroczyliście próg bezpieczeństwa nie damy Wam więcej.
Małżeństwo: Ale my tu mamy syna i on trochę kradnie, a to rower, a to lusterko, a to radio. Zawsze te trzy tysie miesięcznie wpadną. No i córka, da się ogłoszenie, że sponsora szuka. Ładna dziewucha. Te cztery tysie wyciągnie. To pan to nam te 7 tysięcy miesięcznie wpisze w przychody i dostaniemy kredyt.

Po pierwsze szara strefa to złodzieje. Wszyscy dookoła płacą grzecznie podatki oni nie bo są cwańsi, ale z usług państwa, policji, szpitali, dróg i wszelkich innych korzystają pełną parą choć się na nie  nie składają.


Po drugie, osoby które zgodnie z prawem migają się od podatków szukając najtańszych rozwiązań są ok. Płacą ale najmniej jak się da. Homo economicus.

Po trzecie GUS jest idiotyczny. Mam z nimi na pieńku odkąd wypełniam formularze sprawozdawcze. Mam też w połowie napisany post z cyklu, jak beznadziejne systemy webowe mają urzędy publiczne. Idealnie mi się komponuje z tym tematem.

1. Jak oni to będą badać? - "No panie Kaziu, fakturek to mamy na pięć tysięcy w tym miesiącu, a ile na boczku poszło? Niech się pan, panie Kaziu, nie martwi, nie powiemy skarbówce, musimy tylko sobie to doliczyć do naszych raportów". Pan Kaziu na pewno powie.

2. Jak można liczyć na uczciwe dane o naturalnych złodziejach? Jakim błędem statystycznym będzie obarczony ten pomiar?

3. "Wyżnikiewicz dodał, że szara strefa, oprócz swojej części legalnej, tworzy także wartość w swojej części nielegalnej. - Nielegalna część szarej strefy także powoduje zwiększenie dochodu narodowego. Niektóre kraje Unii Europejskiej dodają do PKB także tę część szarej strefy - poinformował Wyżnikiewicz. Według niego, zarówno legalna, jak i nielegalna szara strefa może stanowić w Polsce ponad 20 proc. gospodarki." - Jasne, to widać po samochodach chłopaków z miasta. Po prostu zalegalizujmy burdele, marihuanę, obniżmy akcyzę na samochody i wódę i problem się sam rozwiąże. Legalnie. A tak wpiszemy do PKB stręczycielstwo i handel narkotykami i pod to się potem wszyscy zadłużymy.

4. "Na poziomie UE nie zostały jeszcze wypracowane wspólne, szczegółowe wytyczne w tym zakresie. W efekcie większość krajów UE nie uwzględnia nielegalnej gospodarki w szacunkach PKB - powiedziała Leszczyńska. Dodała, że doświadczenia krajów, które szacują nielegalną szarą strefę, pokazują, że jej wartości nie są duże - udział nielegalnej produkcji w PKB utrzymuje się znacznie poniżej jednego procent, ale chwilę dalej czytamy, że "Zgodnie z informacjami z GUS, ukryta produkcja od lat stanowi kilkanaście procent PKB. W 2000 r. "legalna" szara strefa odpowiadała za 17 proc. gospodarki, w 2001 r. - 16,8 proc., w 2002 r. - 15,4 proc., w 2003 r. - 15,8 proc., w 2004 r. - 14,5 proc., w 2005 r. i 2006 r. - 15,9 proc., a w 2007 r. wyniosła 14,7 proc."- czyli jak zwykle jesteśmy wyspą na europejskim morzu.

W efekcie państwo weźmie kredyt na konto obywatela X, który okradł innych obywateli. Nie płaci jednak za to podatku, bo jest w szarej strefie. Nie ma podatku, nie ma dochodu państwa. Ale odsetki od kredytu są. Czyli uczciwi obywatele będą spłacali podatkami odsetki od kredytu zaciągniętego na konto majątku złodzieja, który ich okradł. Dziękuję Ci, GUSie, że myślisz o mnie!


Powstanie zespół, powstaną dyrektywy unijne jak to liczyć, powstanie kupa etatów i kosztów. Zapłacimy za to. Tylko po to, żeby obliczyć ile mniej więcej nas okradają i na ile jeszcze możemy więcej się zadłużyć. A wszystko to by budować finansowe zamki na piasku. 

W następnym poście napiszę jak GUS zbiera wyniki i ile są one warte. To jest męczenie firm, a nie realne dane. Realne dane są w ZUS i US. Tam szukajcie rozwiązania zagadki braku pieniędzy.

piątek, 9 lipca 2010

Podróżuj w czasie z KNF, czyli ESPI jako wehikuł czasu

 Ostatnio przez sieć przetoczył się kadr z "Powrotu do przyszłości", bo minęliśmy dzień, do którego przenoszono się w tym filmie. Wszyscy śmiali się, że nic się nie zgadza z obrazem faktycznej rzeczywistości. Dziś zabiorę Was w podróż w drugą stronę. Pójdziemy w miejsce w sieci, o którym mało słyszało, a powinno trafić na rejestr zabytków internetu objętych nadzorem Kuratora Pamięci o Dawnych Designach.

Jeżeli kiedyś wdziałeś dziwny system do wprowadzania treści na stronę, to CMS przygotowany przez KNF bije go na głowę. Wygląda gorzej niż formularze, które szykowałem w MS Access na zaliczenie zadań z informatyki w liceum. To było jakoś w 1997 roku.

Całkiem dawno temu. Ale zawsze powtarzali w szkole: ucz się, bo nie wiadomo kiedy ci się ta wiedza przyda. Przydała się 13 lat później, kiedy korzystając z systemu ESPI wprowadzałem informacje o zwołaniu Walnego Zgromadzeniu Akcjonariuszy IAI S.A. I stanąłem przed cholernie ciężkim zadaniem dodaniem wiersza z drugim i trzecim załącznikiem, a potem z drugim podpisem. Dlatego napisałem krótki poradnik jak sobie radzić z systemem ESPI KNF.

Ogólnie ESPI stosuje się bardzo rzadko. Co innego EBI, czyli system przekazywania raportów na giełdę, np. takich jak raport roczny IAI S.A. Ten system jest całkiem niezły, ale też nie bez mankamentów (go opiszę wkrótce).

Więc kiedy odpaliłem wreszcie ESPI poczułem się jak nastolatek. I byłoby to cudowne, gdyby nie to, że czas uciekał a trzeba było się zmieścić w terminie z publikacją. Po pierwsze przypomniałem sobie od razu moje cudowne prace zaliczeniowe z baz danych w liceum. Ach co to były za czasy: monitor CRT, dyskietki, procesor Intel Pentium MMX, siedzenie do drugiej w nocy, żeby skończyć projekt i rano o 8 oddać go na informie modląc się, żeby wszystko działało. Po drugie, w jakieś 15 minut przeszła prze zemnie prawdziwa fala emocji, typowa dla wieku dorastania i młodzieńczego buntu:
- uśmiech gdy zobaczyłem ten interfejs
- politowanie mieszane z żalem jak zacząłem się tym bawić
- konkretny zlew z ich przestarzałego systemu (kto interfejs webowy napisał w JAVA!? Kto!?)
- przerażenie kiedy stwierdziłem że zaraz będę musiał to wypełnić
- wkurzenie jak przekonałem się, że wcale to nie musi być takie proste
- konkretny strach jak siedząc z telefonem przy uchu z Autoryzowanym Doradcą kombinowaliśmy jak tu cholera jasna dodaje się jeszcze jeden wiersz.

I wreszcie to błogie uczucie ulgi kiedy przypomniałem sobie formularze z Accessa i to jak tam dodawało się wiersze. I duma, że zrobiłem to szybciej od gościa, który ma licencję maklera :). Rozmowy i opinii o tym systemie, który prowadziliśmy wtedy przez telefon z wiadomych przyczyn nie powtórzę, ale wyrwany z kontekstu mógłby być pomylony z dialogami z "Psów".

Ponieważ zapewne nie tylko ja jestem stawiany przed tym problemem, o to parę słów jak działa system ESPI KNF. Mały przewodnik dla potomności.

Ogólnie wypełnienie tego formularza nie jest trudne. Wpisujemy dane i jest ok. Działa na Macu pod FF (pod innymi przeglądarkami nie próbowałem)




Potem pojawia się problem jak musimy dodać nowy wiersz. Ta sytuacja jest przy załącznikach do raportu (muszą ich być trzy: ogłoszenie WZA, formularze do głosowania z pełnomocnictwa i projekty uchwał WZA) oraz przy podpisach osób uprawnionych (zwykle w zarządzie spółek akcyjnych jest to więcej niż jedna osoba).

Tak wygląda miejsce na wpisanie uprawnionych osób



Żadnego przycisku, żadnego pola wyboru, żadnego dodaj więcej. Obywatelu radź sobie sam!

A co trzeba zrobić? A właśnie młodzież internetowa wychowana na FB, NK i cudownym stanie wielkiej troski o przyjazność interfejsu nie zna takich tricków. Otóż klikamy prawym przyciskiem myszy na numer wiersza z lewej strony. O właśnie tak:



I co? A właśnie wybieramy wstaw wiersz.


i już mamy pole dodane.



Wszystko jasne, prawda? Oczywiście musimy kliknąć na dobry wiersz, bo inaczej dodamy wiersz pod lub nad nim, a to nie jest to o co nam chodzi.





Każdemu polecam zabawę systemem ESPI. Możecie go nie znaleźć w Google, więc wejdźcie od razu na strony KNF. Nie musicie, być zalogowani, bo o hasło jesteście pytani tylko w ostatniej fazie wysyłania raportu, czyli po prostu tu:



Przecież to normalne, że to o co chodzi użytkownikowi, czyli wysłanie raportu znajduje się w dziale "Administracja" pomiędzy "zmianą hasła" a "weryfikacją raportu". Jednak jest bardzo fajna funkcja, można zmieniać styl okienek, np. z macowskich na windowsowskie. WTF?


Genialne w swej prostocie. Boże, jak dobrze że chodziłem na informatykę w liceum i sam robiłem te projekty w Accessie. Uratowałem sobie weekend (dodawaliśmy to 2 czerwca) a firmę przed problemami (WZA musi być ogłoszone 26 dni przed terminem).

Ja się tylko pytam:
- kto to zamówił
- kto to zaprojektował
- kto to przyjął jako zrealizowany projekt

Bo kto zapłacił to ja wiem. Ty, ja, on, ona, oni. My wszyscy. 







PS. Jeżeli chcesz zobaczyć jak fajnie rozwiązaliśmy takie problemy w IAI-Shop.com, czyli najlepszym oprogramowaniu sklepu internetowego, zobacz na zarządzanie widokami w liście towarów. Tak powinny wyglądać interfejsy w internecie.

sobota, 19 czerwca 2010

Dlaczego zlecenia Po Każdej Cenie (PKC) nie działają na NewConnect?

Wraz z letnimi porządkami czas zdmuchnąć tę grubą warstwę kurzu, który osiadł na blogu. Niech więc zstąpi palec mój i odmieni oblicze bloga. Tego bloga. Tym bardziej, że w ciągu ostatniego miesiąca pojawiło mi się kilka dobrych tematów na teksty.

Skąd wiem, że będą dobre? Bo będą spełniały trzy najważniejsze kryteria:
1. szukałem pomocy w tych sprawach i wujek google prawie się na mnie obraził, bo strasznie go męczyłem, ale odpowiedzi nie znalazłem. Śmiem więc twierdzić, że nie tylko ja mam takie problemy, a porady praktyczne, które w nich zawrę przydadzą się innym
2. wyżyję się trochę na użyteczności stron administracji publicznej, a nic tak nie działa na fantazje i emocje jak bloger który po kimś ciśnie.
3. pokażę od kuchni systemy, których potencjalnie wiele osób nie widziało wcześniej, czyli te do generowania różnych informacji giełdowych. A wiadomo, że pokazywanie pięknego życia od kuchni i publiczne pranie brudów sprzedaje się najlepiej.


Więc do rzeczy i zaczynamy od mini absurdu, ale całkiem upierdliwego, czyli zleceń na zakup akcji "Po każdej cenie" (PKC) na NewConnect.

Od 16 grudnia 2009 roku IAI jest spółką notowaną na NewConnect i radzi sobie całkiem fajnie. Zawsze zachęcam do kupowania akcji i inwestowania. Moi znajomi zachęcani przeze mnie próbowali kupować akcje, ale nie udawało im się zrealizować zleceń. A nie byli to giełdowi nowicjusze. Więc sam się za to wziąłem. Efekt opłakany, co możecie zobaczyć na screenie poniżej.





Myślałem sobie WTF? Ale ponieważ z giełdą mam do czynienia od kiedy pamiętam, potrafiłem to sobie racjonalnie wytłumaczyć. "Spokojnie Sebastian, jest mała płynność akcji, mało ludzi je ma, więc jeszcze mniej je chce sprzedać, czyli jak składasz zlecenie kupna, to nie trafia na podaż i nie jest realizowane. Logiczne, nie?". No i byłem szczęśliwy. Bo raz, miałem racjonalne wytłumaczenie problemu, a dwa to wytłumaczenie było dobre i korzystne dla mnie. Dumny i blady co jakiś czas powtarzałem próbę. Z wiadomym skutkiem. Utwierdzałem się w tym absurdzie.

A w między czasie pewnie setki mi podobnych inwestorów, którzy z przyzwyczajenia klikali na "PKC" przy zleceniu z przyzwyczajenia wyciągniętego z "dużej giełdy" nie rozumieli co się dzieje. Po kilku próbach, pewnie rzucili jakieś słowo na "k" pod nosem i stwierdzili, że ten NewConnect to pewnie jakaś ściema i wracają tam gdzie wszystko działa.

Aż w ostatnich tygodniach, naradzając się z naszymi Autoryzowanymi Doradcami stwierdziliśmy że coś jest nie tak. Ponownie złożyłem zlecenia i ponownie efekt był takim sam. Więc ładnie napisałem do mBanku maila z pytaniem dlaczego moje zlecenia, zostały anulowane. Zero odpowiedzi. No trudno, w końcu już jestem ich klientem więc nie muszą mi odpowiadać na maile.

Po kilku dniach biorę telefon i dzwonie. Miła pani połączyła mnie z specem od rachunku maklerskiego. Trzy minuty rozmowy i już wiedziałem, że jedyny błąd jaki robię to zaznaczam w zleceniach "Po każdej cenie". No serio. Wystarczy, że składam zlecenie bez tej opcji i wszystko działa.

Rewelacyjnie. Czemu więc nie jest to napisane przy składaniu zlecenia? Czemu tak opcja jest ciągle aktywna? "A bo wie pan, to taki niuans" usłyszałem w odpowiedzi.

Dobra, piszę mail do Giełdy o co chodzi z tym niuansem.

"Witam,
Ostatnio kilku moich znajomych i również osobiście doświadczyłem problemu z składaniem zamówień "Po każdej cenie" przy zakupie akcji na NewConnect. Zamówienia były składane przez internet przez DM przy mBanku.

Wszystkie takie zamówienia były od razu zamykane i odrzucane. Po konsultacji z helpdeskiem mBanku dowiedziałem się, ze opcja PKC nie działa na NewConnect. To jest celowe działanie, czy tylko błąd w systemie mBanku?"

Odpowiedź - to całkowicie celowe działanie.

"Witam,

Decyzją Zarządu Giełdy zlecenia PKC , PCR , PCRO nie są przyjmowane do realizacji. Poniżej link do uchwały:



Dla niewtajemniczonych (wytrawnych inwestorów proszę o minięcie tego akapitu), krótkie i zgrubne wyjaśnienie skrótów. PCR to zlecenia "po cenie rynkowej" a PCRO to zlecenia "po cenie rynkowej otwarcia". Całkiem przydatne dla inwestowania w akcje. "Po każdej cenie" kupujemy jak leci, przykładowo jeżeli akcja kosztuje 2,5 a ktoś ją wystawi po 5 to i tak zlecenie zostanie zrealizowane. PKC ustawia się jeżeli koniecznie chcemy kupić lub sprzedać nasze akcje bez względu na koszty. PCR ogranicza nam widełki za które kupujemy/sprzedajemy. Jeżeli akcja kosztuje 2,5 i wystawimy zlecenie PCR to kupimy to po 2,5, bo taka jest cena rynkowa w danym momencie. Daje to nam pewność, że zawsze dokonujemy transakcji bo aktualnej cenie, ani drożej ani taniej. PCRO - dobre dla spekulantów, którzy chcą np. rano kupić akcje, przewidują, że będą rosły i wieczorem sprzedać. Dzięki temu zleceniu nie kupią ich drożej ani taniej niż po cenie otwarcia danej sesji. Wygodne, stosowane od lat, na całym świecie, ułatwiające życie narzędzia do wspomagania inwestowania. Ale nie na giełdzie nowości, jaką jest NC.

Dobra, ale dlaczego to nie działa. Rozmawiałem o tym wczoraj z Pawłem. Oczywiście, jako człowiek racjonalny i obyty z giełdą wymyśliłem sobie historyjkę. "Pewnie ze względu na małą płynność" - powiedziałem w drodze na obiad do Baru Marzenie (będzie jeszcze słynny jak MacDonalds w którym hamburgera zjedli Page i Brin) - "Przy małym ruchu na akcjach zlecenia PKC mogą powodować drastyczne zmiany. Skoki kursów potencjalnie mogą być duże i napędzi to niezdrowe spekulacje. Nawet zlecenie na małe pakiety podbiją lub zbiją strasznie kurs, choć nie będzie to intencją inwestorów". No i co znów mam być dumny i blady, że wymyśliłem sobie takie piękne wyjaśnienie? Nie, nie, nie.

Po pierwsze - jeżeli taka popularna opcja nie działa to powinno być to wyraźnie napisane na stronie NewConnect. Nie jest. I naprawdę jako inwestor, nie tylko emitent, nie powinienem być zmuszony do szukania uchwał giełdy z 8 czerwca żeby się o tym dowiedzieć.

Po drugie - skoro to nie działa to w biurach maklerskich ta opcja powinna być wyłączona, żeby nie mylić inwestorów. A jeżeli wyłączenie jest zbyt trudne, niech to będzie opatrzone komentarzem, że na NewConnect to nie działa i że jeżeli złożysz takie zlecenie, to nie zostanie ono zrealizowane.

Po trzecie - minimalne wytłumaczenie Giełdy odnośnie zablokowania tych zleceń też by się przydało. Emitenci mają obowiązki informacyjne i muszą tłumaczyć swoje decyzje i wyniki. To świetnie, bo buduje zaufanie. Giełda też powinna wyjaśnić, choćby krótko, powody swojej decyzji. Dla wiadomości inwestorów i emitentów.

Bo takie zachowanie jest ważne dla wszystkich - giełdy, która żyje z opłat za przeprowadzone transakcje, inwestorów, którzy chcą wiedzieć co się dzieje z ich zleceniami i emitentów, którym zależy, aby ludzie inwestowali w ich akcje. I nie piszę tego, żeby się wyżyć, tylko żeby działało to lepiej. Ale nie chcę być zmuszony do odkrywania tajemnic w taki sposób.

Drogi inwestorze, jeżeli masz jakieś pytanie o IAI lub natrafiłeś na problem przy zakupie akcji - sprawdź proszę nasz dział relacji inwestorskich. Zawsze chętnie pomożemy i odpowiemy na pytania.

Jeżeli ktoś ma wątpliwości czy IAI ma potencjał, przypomnę tylko krótki raport z czerwca 2010 pokazujący jak szybko rosną nasze sklepy. Cztery strony a ile frajdy.


P.S. Uwielbiam NC i jestem dumny, że IAI jest w gronie tych firm. Obiecuję, że będzie też tekst o dobrych aspektach NC.