Pół-prywatny pół-zawodowy blog Sebastian Mulińskiego. Zawodowo zajmuję się rozwijaniem IAI S.A., czyli producenta IAI-Shop.com oraz portalem Hip-Hop.pl. Prywatnie pasjonuję się ekonomią i poznawaniem świata. Tu ironicznie, a czasem dosadnie, będę komentował biznesową rzeczywistość.
czwartek, 29 października 2009
O 2% które ratują życie
No w sumie to chodzi 2,22%, ale mniejsza o detale. Ważne, że cel również szczytny - uratowanie życia sklepu i ograniczenie masowej redukcji etatów w jego pobliżu.
A chodzi oczywiście o sklep podobno nie dla idiotów.
Podobno nie jestem idiotą, ale nie rozumiem dlaczego w sklepie, którego przychody sięgają 180 milinów złotych rocznie, sytuację ma uratować pożyczka od właścicieli na 4 miliony złotych. To tak jakby przeciętnemu Kowalskiemu, który zarabia 3,5 tysiąca brutto, płaci podatki, raty, czynsz, jedzenie (koszty operacyjne) do przeżycia potrzebna była pożyczka 77 złotych od rodziców. Przecież wystarczy na ciężkie czasy ograniczyć piwo (ok. 20 puszek) i papierosy (7 paczek). I już. Budżet się zamyka.
I choć news o tym, że Agito może upaść pojawił się w poniedziałek, to zwlekałem, żeby dokładnie zebrać trochę materiału i przemyśleć sprawę. Dziś epilog i potwierdzenie moich tez sam do mnie wpadł na skrzynkę i prosił się o to, żeby go skojarzyć i opisać.
W branży tak zwanych "dwuprocentowców" lub "dwudziestozłotowców" zarabia tylko ten kto jest na końcu łańcuch pokarmowego. Ta branża to oczywiście RTV i elektronika.
Jak to działa? Bardzo prosto. Prawie tak jak walki plemienne w Afryce. Tysiące małych plemion wyposażonych w broń z całego świata cały czas zabija się Bóg wie po co, non stop do siebie strzelając. Każdy pocisk kosztuje. W sumie żadne plemię nie wygrywa, każde ponosi wielkie straty, a zarabiają tylko handlarze bronią, którzy dostarczają im amunicje, karabiny i cały ten zamęt jest im na rękę.
Plemiona całą kasę wydają na zbrojenia, które zaraz wystrzelą. Nie mają opieki medycznej, nie rozwijają rolnictwa, szkolnictwa. Zresztą po co, mało kto dożywa starości.
I teraz mamy tysiące sklepów z elektroniką, które dzielnie walczą niską dwuprecntową lub dwudziestozłotową marżą. Amunicje w postaci sprzętu dostarcza im Action, pole walki to allegro lub ceneo. Pociski to oczywiście ciągłe zbijanie ceny. I w tę walkę wplątało się Agito. Nie ważne, że liczy się wygoda zakupów. Oni od zawsze stawiali na meganiskie ceny.
Co gorsze sporą część z 4P Agito oddało firmie zewnętrznej, która teraz upada i nikt nie chce im dać towaru. Dlatego Agito nie jest teraz sklepem z elektroniką, tylko z perfumami i oponami. Szukali na siłę towaru żeby zapełnić wirtualne półki. Sami nie mają infrastruktury, więc ponoszą konsekwencję tego, że ich partner nie płaci ich dostawcom.
A propos po cholerę budować olbrzymie supermarkety internetowe? Przecież ta historia była wiele powtarzana z takim samym skutkiem. Nie idę do sklepu po zimówki, kartę graficzną i perfumy dla dziewczyny. No i może jeszcze frytki do tego.
Jaki jest efekt? Po ubiegłorocznych kraksach dużych sklepów z elektroniką, prawdziwy Titanic e-handlu dopiero wypływa z portu. To może być prawdziwy epic fail polskiego e-commerce. Straty rosną, obroty spadają, przed szczytem sezonu po takich publikacjach spada zaufanie do marki, a gorących towarów na półkach brak. Plany dofinansowanie przez GPW, odkładane po raz enty, również nie wyglądają kolorowo. Oj, Mikołaj chyba nie przyjedzie tam żeby napełnić swój worek przed Wigilią.
A co na to dostawca broni na rynku wojen dwuprocentowców? "Liczę na dobre wyniki w listopadzie i grudniu, kiedy popyt na elektronikę wzrośnie. Zwyciężą wtedy właściciele najlepszej logistyki, a taką posiadamy." - powiedział prezes Piotr Bieliński w rozmowie z agencją ISB. A cytuję... dzisiejszy Parkiet.
W trzy dni sama napisała się historia.
środa, 21 października 2009
Ojej, odkryli że nie da się zarabiać na reklamie
Film możecie zobaczyć bezpośrednio tutaj:
Teraz kilka słów wyjaśnienia. Tytuł prezentacji jest specjalnie kontrowersyjny. Po pierwsze prezentację szykowaliśmy w tempie ekspresowym 3h przed Netcampem, bo z ramówki wypadł... Dominik Kaznowski z Naszej-Klasy. Stąd tytuł prezentacji: Jak zarabiać na serwisie społecznościowym nawet jak się nie jest Naszą Klasą.
Drugim powodem takiego tytułu, była chęć pokazania innym jak zarabiać gdy nie jest się dużym portalem społecznościowym.
Moim zdaniem wyszło nam nawet niezłe show i niech to będzie ciekawa zapowiedź tego co będzie w piątek.
W tej prezentacji, już na początku, pada ważne hasło: nie da się zarobić na reklamie w internecie. To było w czerwcu. Dziś w Rzeczpospolitej przeczytałem z zadowoleniem "Dotowany e-biznes musi przynosić zyski", w którym profesor Wojciech Cellary mówi: "E-usługi muszą być płatne", a potem dodaje: "W jego opinii model biznesowy, w którym jedyne źródło przychodów to reklamy, nie ma szans na przetrwanie." Fajnie, że o tym piszą, ale mówimy o tym od lat. Ale teraz może ktoś się nad tym zastanowi.
Na co PARP odpowiada, że "projektodawcy udowadniają w analizie finansowej, że dzięki przychodom z reklam uda im się prowadzić działalność na warunkach rynkowych przez dłuższy okres." Jak? Jak to liczą?
Jeżeli projekty dostają dotacje rzędu 200 - 300 tysięcy złotych, to jakie biznesmeni przewidują budżety reklamowe w tych kosztorysach, że:
1. zwraca im to koszty
2. pozwala planować zyski
3. da szansę utrzymać się na rynku nawet jak skończy się finansowanie z podatków przez wujka Helmuta i ciocię Marry z UE.
Przejdźmy do UE-conomy i policzmy. Przy dwuletniej dotacji na 300 tysięcy, przy projekcie dotowanym na 60% i marży 30%, planują osiągnąć przychody z reklam w ciągu dwóch lat na poziomie 650 000 złotych. Powodzenia. Zresztą, piszcie we wnioskach od razu milion. Lepiej wygląda.
Treść i usługi w Internet, jak wszystkie inne muszą być płatne. Sieci reklamowe dają tak śmieszne pieniądze i tak niszczą polski internet debilnymi reklamami, że aby serwisy mogły się rozwijać muszą zarabiać na czymś innym. Nikt nie powiedział , że Internet miał sprawić że wszystko będzie za darmo. Internet miał świat uczynić tańszym, a nie darmowym. Pamiętajcie, mówimy o e-biznesie, a nie e-komunizmie.
Zresztą płacenie swoim ulubionym serwisom jest w interesie samych użytkowników. Jeżeli oczekujesz mniej wkurzających reklam i rozwoju portalu, to po prostu płać za to, że z niego korzystasz. Jeżeli nie chcesz płacić, ale ciągle korzystać za darmo, przygotuj się na przedzieranie przez gąszcze top-uder-scroll-expand-double-billbordów.
Wracając do start-upów marzących o życiu z reklamy w Internecie. Zejdźcie na ziemie. Zanim napiszecie kolejny wniosek przeczytajcie te trzy zdania: "Granty przyznawane są na wytworzenie e-usług i wsparcie działalności bieżącej firmy przez dwa lata. Po tym okresie "obdarowany" musi jednak utrzymać działalność przez następne trzy lata. Jeśli jego biznes się nie uda, zmuszony będzie zwrócić dotację."
Prezentacja, którą wtedy przygotowaliśmy (prostota i ewentualne literówki wynikają z pośpiechu):
wtorek, 20 października 2009
Do zobaczenia na nowym Netcampie
Do Szczecina też zawitała moda na zawody dla startupów. Właśnie to będzie tematem tego spotkania. Dokładnie będzie to prezentacja projektów, które udało się wyłonić Startup Challenge. Więcej info na stronie Netcamp.net.pl
Dobra, żeby było jasne nie zmieniłem zdania i nadal uważam konkursy dla start-upów za olimpiadę nienarodzonych, gdzie matki w mniej lub bardziej zaawansowanej ciąży wraz z szczęśliwymi (biologicznymi) ojcami opisują jakie to ich dzieci będą sprawne, szybkie, przystojne i daleko będą rzucały młotem lub skały w dal. Z drugiej strony barykady siedzą antropolog (zwykle popularny blogger, gada), genetyk (były lub obecny biznesmen i już inwestor, zadaje pytania i podświadomie wyciąga pomysły) oraz psycholog (ktoś znany, nieważne z czego, podnieca się ambicją i zaangazowaniem) no i astrolog (delegowany od sponsora, nudzi się, coś tam zgaduje) i wybierają tych rodziców, którzy opowiadają najładniej. Potem dają medale ich przyszłym dzieciom. Oceniają opowiadania, cechy genetyczne rodziców oraz ich zacięcie, ambicje i wiedzę o wychowaniu dzieci. Nie biorą pod uwagę miliona czynników które są istotne. Jeżeli nie wskazali na Ciebie jako zwycięzcę, to lepiej dokonaj aborcji na swoim pomyśle, bo wstyd się pokazać w środowisku z takim dzieckiem.
Tu, jak zapewnił mnie organizator, mam być w roli eksperta, nie jurora. To dobrze, można być krytycznym i mylić się, ważne żeby później dokładnie i profesjonalnie umieć wyjaśnić przyczyny pomyłki. Naprawdę, w życiu już wydałem dostatecznie dużo osądów w stylu "to nie przejdzie" albo "to będzie wielki sukces", w których się myliłem, żeby wierzyć w to, że sam pomysł i prezentacja wystarczą do sukcesu, a ja jestem nieomylny.
Liczą się miliony spraw od wypadków losowych, rodzinnych, zdrowotnych, po czysto biznesowe jak konkurencja z jakimś rynkowym gigantem. Jest tylko jeden konkurs dla start-upów - życie na wolnym rynku. Wszystko inne można umieścić gdzieś pomiędzy wróżeniem z fusów a horoskopem i numerologią.
Dlatego skupię się na krytycznym doradzaniu. Będę drążył pomysł na finansowanie i zarabianie. Sprawdzę czy pomysły nie są kopią amerykańskich rozwiązań. Zapytam się i sprawdzę wiedzę o lokalnej konkurencji. Będę chciał wiedzieć czy mają pomysł kogo zatrudnić i jak go znaleźć. Również to, na co chcą wydać pieniądze i dlaczego chcą to kupić, a nie wynająć.
Ale jeżeli tylko ktoś mi każe, głosować to wstrzymam się lub wyjdę na kawę.
Do zobaczenia w piątek. Liczę, że jak zawsze w Szczecinie będzie burzliwa dyskusja i znów będę miał okazję spotkać wielu znajomych.
P.S. Dla wszystkich urażonych tym postem lub tych, których przemagluję za ostro w piątek - mylcie się. To piękne, że po jednej nie udanej próbie można być mądrzejszym i podjąć następną. Każdy biznesmen ma na koncie listę pomyłek. Bez pomyłek i nauki z nich wyciągniętych nie byłoby ich sukcesów. To nic złego popełnić błąd, ważne żeby wyciągnąć wnioski na przyszłość. Ja też mam swoją listę błędów i jestem z niej dumny. Dała mi doświadczenie.
Jeżeli jesteś pewien swojego biznesu nie słuchaj ekspertów. Rób swoje.
wtorek, 28 lipca 2009
Przepis na polski start-up: marzenia o Ameryce i ułańska fantazja
Więc mamy polskiego digga, polskiego twittera, polskiego ebaya, polski linkedin, a teraz rozpoczął się bieg do miana polskiego facebooka. Grono i Nasza klasa ścigają się kto wprowadzi pierwszy komunikator dla użytkowników. Przecież ludzie nie mają skypów, gg, tlenów, facebooka. Muszą mieć komunikator na NK albo Grono, bo inaczej nie dogadają się ze znajomymi. Na pewno taka inwestycja jest niesamowicie precyzyjnie skalkulowana. Przeliczono przychody które osiągniemy dzięki komunikatorowi oraz koszty jakie poniesiemy na obsługę większego ruchu. O ile jakiś w ogóle będzie. Ale będziemy mieli polskiego Facebooka i Amerykę nad Wisłą. Cud nad Wisłą dorzucą nam promocyjnie.
Pęcznieje również grupa pościgowa za Twitterem. Fotka jako trzecia na rynku odpala przełomowy projekt Spinacza, który na pewno spowoduje masowy exodus użytkowników Blipa i Flakera. W przełomach i wchodzeniu na rynek z opóźnieniem Fotka ma doświadczenie. Świstak i Finansowo w pierwotnej i w drugiej wersji dają nam podstawę sądzić, że Spinacz osiągnie podobny sukces.
Wszystkie tęgie głowy świata zastanawiają się jak zmonetyzować ruch na serwisach społecznościowych. Pierwsza bańka internetowa pękła po tym jak wszyscy kultywowali hasłu "rosnąć jak najszybciej". A co będzie potem? "Zobaczymy". Już to widzieliśmy.
Masowo teraz powtarzany jest teraz ten sam błąd. Marzeniem polskich startupowców tych dużych i małych jest zdobyć ruch, a potem myśleć o zyskach. Zapominają, że każda wizyta na ich stronie do de facto koszt obsługi, a nie zysk. Szukając ruchu kopiują rozwiązania ze Stanów, nie tworząc nic nowego, co można rozwinąć na cały świat. Czy naprawdę kluczem do rozwoju internetu jest kolejny komunikator, dzięki któremu będę mógł ustawić sobie słodziutki opisik i pisać "jesteś" każdemu kogo mam na liście?
Rozmawiałem ostatnio z przedstawicielami dwóch znanych i uznanych polskich start-upów. Obaj zapytani o model biznesowy udzielili odpowiedzi po której poczułem się jak na dobrej komedii. Jeden opowiedział "jakaś reklama albo coś, ale na razie mamy dotację z UE", drugi, że "inwestor za wszystko płaci". Tak, bo pewnie finansuje ich Caritas. A co do UE, to pewnie Helmut, Jean i John cieszą się, że mogą finansować Twoją przygodę w biznesie. Ani inwestor ani Unia nie będą do nikogo dopłacały wiecznie. Co najwyżej do samego końca. Siebie albo firmy.
Pieniądze w internecie są, ale nie koniecznie w serwisach web 2.0. Szukajcie ich w innych projektach. Zamiast odkrywać od nowa Amerykę i biec z ułańska fantazję i wiarą, że jakoś to będzie w stronę kolejnego wielkiego projektu pomyśl, czy nie lepiej pisać i sprzedawać aplikacje na iPhona lub Facebooka. Rynek i pomysłowość są tutaj nieograniczone. W zasadzie każda duża platforma umożliwia API, które można komercyjnie wykorzystać. Robi to i Allegro i IAI-Shop.com - chętnych zapraszam do współpracy.
Nie potrzebujecie wtedy wielkich inwestycji, a zyski pojawiają się szybko, z każdą sprzedaną aplikacją. Nie musicie tworzyć olbrzymiej i kosztownej infrastruktury, bo ona jest w gestii serwisu na który tworzycie soft. Nie musicie się ograniczać do Polski, a wtedy Wasz sen o Ameryce spełni się jeszcze szybciej.
A to, że nie błyśniecie na netcampie albo barcampie ze swoją prezentacją, to nic strasznego. Myślę, że to jakoś przełkniecie, jeżeli na to spotkanie przyjedziecie najlepszą bryką.
czwartek, 23 lipca 2009
Uwaga: towar testowany na internautach (cz. 2)
Znaj dokładnie swój produkt, a porażkę przekuj w sukces
Jeżeli nie znasz swojego produktu nie podejmuj się testów prosumenckich. Nie musisz być swoją grupą docelową, żeby czymś handlować, ale musisz mieć świadomość słabych i mocnych stron swojego towaru.
Nie każdy produkt nadaje się do testów prosumenckich. Istotą jest dawanie produktów na własność i możliwość ich szybkiego przetestowania. W związku z czym produkty muszą być w miarę tanie i używane często tak żeby szybko zauważyć różnicę od konkurencji. Bielizna, kosmetyki, chemia domowa świetnie się do tego nadają. Ale testy telefonów czy sprzętu RTV nie spełnią swojej roli. Regularnie dziennikarze lub blogerzy dostają na maile listy produktów dostępnych do testów. Oczywiście, po zwykle tygodniu, muszą je zwrócić nie zniszczone do firmy. Ale to nie jest istota testów prosumenckich – tacy blogerzy wykorzystywani są do promocji i wspierają swoim nickiem jakiś produkt. Ale go nie używają, nie chwalą go przed swoimi znaojmymi. I najważniejsze – nie kupują go. A istotą testów prosumenckich jest to, żeby testujący i jego znajomi kupowali produkty, a nie się nimi bawili.
Firmy, które nie są pewne swoich produktów będą unikały testów bojąc się porażki i negatywnych opinii. Cóż bardziej mylnego – negatywne opinie wyrażone przez 100 testerów mogą pozwolić uniknąć olbrzymiej klęski jaką byłoby zalanie rynku milionami towarów, których nikt nie chce kupić. Porażka wpisana jest w tę formę promocji, a uczciwe i z klasą wycofanie się z nietrafionego pomysłu oraz podziękowanie testerom przysporzy nam fanów. Bądźmy im wdzięczni za krytyczne opinie, które pomogą nam w biznesie.
Trudne pytanie o cenę
Kupić nie kupić potestować można. Wcześniej czy później pojawi się pytanie czy testujący sam kupi produkt, a wtedy padnie magiczne pytanie „za ile?”. Testy mogą wypaść rewelacyjnie, ale jeżeli towar będzie za drogi i tak go nikt nie kupi. Warto o tym pamiętać i ankietować testerów ile byliby skłonni zapłacić za nasz produkt.
Jeżeli rozpoczniemy masowe testy nie uda nam się wysyłać wielu darmowych, drogich towarów i obdarowywać nimi internautów. Do testów prosumenckich świetnie nadają się tylko relatywnie tanie, masowe, często używane i zużywające się produkty. Inaczej nie osiągniemy zamierzonych efektów – szybkiej reakcji, jasnej opinii (fajne lub nie), kolejnych zakupów oraz zdobycia wiernych klientów przynoszących zysk.
Tu zwrócę uwagę na ostanie P, czyli podatki. Przed huraoptymistycznym rozsyłaniem gratisów wszystkim znajomych z internetu zapytajmy się księgowej jak to rozliczyć. Urząd skarbowy może nie podzielać naszego entuzjazmu. Nie jestem doradcą podatkowym, ale rozsądne wydaje mi się sprzedawanie za grosz lub po prostu protokoły zniszczenia.
Testy prosumenckie uchyliły rąbka tajemnicy o tym jak robić marketing wirusowy i być może pozwolą serwisom społecznościowym spieniężyć ruch. Ale to nie jest ani początek ani koniec marketingu. Za jakiś czas spowszednieją, tak jak spowszedniały akcje promocyjne na porównywarkach lub promocja przez adwords w Google. Jedna rzecz silnie przemawia na korzyść testów – one promują rzeczywiście markę, a nie wojnę cenową. Poza tym opinie pozostawione raz w sieci zostaną tam na bardzo długo i mogą nam pomagać nawet kilka lat po pierwszych testach.
P.S. Dzisiejszy odcinek sponsorowała litera P, jak prosument, 4P, pokaż, podatki, porażka i powtarzalność.
wtorek, 21 lipca 2009
Uwaga: towar testowany na internautach (cz. 1)
Jednym z prowadzących był również Viren, który zainspirował mnie do napisania tego tekstu. Za sprawą Virena polski e-commerce żyje nowym sposobem promocji. Flaktesty okazały się świetnym sposobem popularyzacji produktów. Pokazały jak w praktyce wykorzystać enigmatyczne do tej pory hasło buzzzz marketingu czyli po polsku marketingu wirusowego.
Ponieważ tekst jest długi, podzieliłem go na dwie części. Kolejna za kilka dni.
Jeżeli na całą sprawę popatrzymy z większej perspektywy na rynek, to zauważymy, że jest to niekończąca się komunikacja w której uczestniczą w różnych konfiguracjach kupujący i sprzedający. Jeżeli zastanowimy się czym jest marka, to zorientujemy się, że nie jest to nazwa albo opakowanie, tylko skojarzenie, jakie przychodzi nam na myśl ze względu na dany produkt, zbudowane na podstawie komunikacji sprzedających i kupujących.
Można więc nie mieć marki. Po prostu produkt nie budzi żadnych skojarzeń, bo się o nim nie mówi. Jak wyrobić sobie markę? Wzbudzić konwersację. I tu internet okazuje się idealnym narzędziem i świetnie zrobił to Viren, który z temu skarpetek stworzył ogólnonarodową debatę. W ten sposób zasłużył na analizę tego przypadku.
Spójrzmy na stworzony przez niego model promocji poprzez klasyczne 4P (cenę, produkt, dystrybucję i promocję), ale dodajmy przy każdej pozycji nowe P, aby wskazać na co trzeba zwrócić uwagę. Otrzymamy swoisty model 4x4 testów prosumenckich.
Pierwsze P to powtarzalność promocji
Decydując się na promocję przez testy, trzeba pamiętać o przekazie, który chcemy zbudować wokół produktu. Promocja musi skupiać się wobec dosłownie kilku faktów, które wyróżniają nasz nowy produkt od konkurencji. Inaczej przekaz się rozmyje. Na tych faktach chcemy zbudować komunikację i skojarzenia, które trafią do sieci znajomych. Skojarzenie powtarzane setki razy przez wiele osób przełoży się na naszą markę.
Trzeba dokładnie wskazać testerom co mają testować w produkcie i do czego się odnieść. Jeżeli wprowadzimy na rynek płyn do czyszczenia mebli, który smakuje tak obrzydliwie, że żaden pies nie zabiera się do obgryzania rogów, napiszmy to dokładnie przesyłając próbki. Jeżeli w wyniku testów na mikroblogu przeczytany „fajny ten płyn, meble świecą się jak po Pronto”, możemy uznać to za komplement, że nasz produkt jest tak dobry jak lider rynku, ale nie o to nam chodziło. W naszej sytuacji lepszy byłby komentarz „Rewelacyjny! Mój Ares obchodzi szafki szerokim łukiem. A płyn nadaje meblom piękny połysk”. W końcu testowany miał być przede wszystkim efekt na psy, potem efekt wizualny.
Promocja przez testy prosumenckie musi być powtarzana. Może to się skończyć efektem telezakupów mango. Wypromowanie jednego, pierwszego produktu jest stosunkowo proste. Zrobimy zamieszanie, zbierzemy opinie, nakręcimy modę, nabijemy obrót i gotowe. Pytanie co dalej. Jeżeli będziemy chcieli rozwijać sprzedaż będziemy musieli co jakiś czas powtarzać testy, wprowadzać nowe lub ulepszone produkty i dbać o to, żeby zainteresowanie wokół naszego sklepu nie malało. Systematycznie musimy prezentować i przesyłać towary do testów. Wypromowanie jednego konkretnego produktu nie jest trudne, zbudowanie marki sklepu i utrzymywanie nim zainteresowania będzie wymagało ciągłej pracy, patrzenia w przyszłość i szukania tam nowych produktów do testów.
Pokaż swój produkt i oddaj władzę w ręce ludzi
W testach konsumenckich główną zaletą jest to, że oddajemy władzę w ręce ludu. Zakładamy, że ekspertem w kwestii naszego produktu, może każdy kto go używa. I jeżeli chcemy dystrybuować nasz testowy produkt, musimy dobrze wybrać osoby do których on trafi.
Polska to kraj ludzi przedsiębiorczych. I jestem w stanie sobie wyobrazić, że wraz z rozwojem testów prosumenckich szybko rozwinie się handel pozytywnymi opiniami. Czyż nie znamy tego z Allegro jako handlu pozytywami? Łatwo też sobie wyobrazić naciągaczy, którzy będą podczepiali się pod każde testy widząc w tym kuszące źródło gratisów. O ile odmowa w stylu „Przepraszamy pana, ale niestety nie prześlemy panu do testów naszego nowego biustonosza dla kobiet w ciąży” jest logiczna i łatwa to inne odmowy mogą się skończyć nie chcianym przez nas komentarzem „Nie to nie! Napiszę wszystkim jacy z wasz oszuści. Obrobię wam tyłek i nic już nie sprzedacie! Kompletny negatyw”. Jak tego uniknąć?
Podobnie jak w przypadku Promocji – dokładnie zdefiniować cel testów, a przez to zdefiniujemy grupę docelową. Jeżeli interesują nas kobiety w ciąży w wieku średnim, to nie będą się zgłaszać mężczyźni. Jeżeli towar skierujemy do osób grających w siatkówkę i jasno to zakomunikujemy, to wykluczymy z testów karateków.
Kiedy już wybierzemy grupę docelową, wyślemy im produkty będziemy oczekiwali, że przekażą informacje o naszym produkcie wszystkim swoim znajomym. Nie skupiajmy się tylko na testach opisywanych w sieci. Ważne są też bezpośrednie rozmowy testującego z jego rodziną i kolegami. Dystrybucja informacji powinna być możliwie szeroka i szybka. Dlatego warto skupić się nie tylko na testach mikroblogowych, bo to wkrótce będzie robił każdy. Pamiętajmy, że opinia zadowolonego klienta jest bezcenna, ale obraz jest wart więcej niż tysiąc słów. Namówmy testerów na tworzenie obrazów. Ich opinie będą jeszcze bardzie bezcenne, a wnioski trudniej podważalne. Pokażmy produkt i testy.
Wystarczy nagradzać testerów bonusami, np. bonami towarowymi za każde zdjęcie z odpowiednim opisem umieszczone na dużym serwisie społecznościowym typu fotka, nasza-klasa lub facebook. Wtedy z naszymi testami prosumenckimi wyjdziemy poza ograniczoną społeczność mikroblogową, a wejdziemy w olbrzymi ocean powiązań w serwisach społecznościowch. Dodatkowo opinie naszych testerów zostaną podbudowane obrazem co jeszcze bardziej je uwiarygodni w oczach ich znajomych.
Kompletną frajdą byłoby namówienie testerów na kręcenie filmów i wrzucanie ich na youtube. Ale to już zadanie dodatkowo punktowane dla bardzo ambitnych.
CDN.
poniedziałek, 20 lipca 2009
35% polskich firm nie istnieje
Co więcej, można założyć, że połowa z tych 65%, która ma swoje strony internetowe dogorywa, bo nie traktuje ich jako źródła dochodu i kompletnie nie pamiętają ich adresu. W tym kontekście najbardziej podoba mi się pytanie postawione w leadzie artykułu "Jest to efekt zaniedbania czy też przemyślana strategia?" Zdecydowanie przemyślana strategia, której celem jest marginalizacja swojej działalności oraz powolna śmierć. Parafrazując słowa modlitwy "od nagłego i niespodziewanego bankructwa zachowaj nas Panie", dlatego wolę upadać powoli, niż mieć nagła przykrą niespodziankę.
Oczywiście na statystyki trzeba patrzeć z dużej perspektywy. Te jednak wyniki są o tyle szokujące, że analizowano tylko firmy zatrudniające co najmniej 10 osób. Odpadają więc nam budki z warzywami, kiosk, gdzie kupujecie prasę i papierosy lub znajomy taksówkarz. Zostają całkiem spore firmy, których centrum operacyjne kręci się wokół faksu, telefonu i notesu szefa.
Jeżeli popatrzymy na popularność serwisów społecznościowych w Polsce, szczególnie Naszej-Klasy, Sympatii oraz miłości jaką darzą Polacy gadu-gadu okaże się, że prawdopodobnie wszyscy zatrudnieni w tych firmach mają tam gdzieś konto, a szef na naszej-klasie błyszczy fotkami spod palmy, które są radosną pamiątką z rodzinnych wakacji. Ci ludzie korzystają z internetu, ale nie w swojej firmie. Ci ludzie będą narzekać na pana gąbkę oraz że "gg padło", ale zamówienia będą realizowali u siebie faksem. Co więcej, bieliznę na walentynki dla żony kupią pewnie w sieci, korzystając z porównywarki cen.
Pasjonujący w tym zjawisku jest dysonans pomiędzy korzystaniem z internetu prywatnie i zawodowo. Polacy są maniakami sieci. Polskie rozwiązania lub kopie zachodnich systemów na prawdę nie odbiegają technicznie od ich pierwowzorów. Polski internauta jest niezwykle wymagający. A jednak ciągle wolimy korzystać niż tworzyć. Prywatnie zapaleńcy, zawodowo odszczepieńcy.
Jednak nie ma tragedii. Stara historia Tomasza Baty i jednego z jego sprzedawców powinna napawać optymizmem. Po prostu czeka nas dużo pracy.
Dwaj wysłannicy Baty lecą sprawdzić możliwości sprzedaży w północnej Afryce. Przysyłają do Zlina dwa odmienne telegramy. Pierwszy z nich pisze: "Tutaj nikt nie nosi butów. Żadnej możliwości zbytu. Wracam do domu".
Drugi telegrafuje: "Wszyscy są bosi. Ogromne możliwości zbytu, przyślijcie buty jak najprędzej".
Polecam całą historię życia Tomasza Baty napisaną rewelacyjnie przez Mariusza Szczygła. Genialny biznesmen i wizjoner z Czech. Jego podejście do biznesu potrafi inspirować.